poniedziałek, 12 grudnia 2011

polska ilustracja dla dzieci



Przy okazji "Fauna, flora i piraci" w Galerii Grafiki i Plakatu o ilustracji dla dzieci słów kilka. Jak wiadomo, w tej dziedzinie Polacy nigdy nie mieli powodu do wstydu. Współcześnie pochwalić się możemy naprawdę ciekawymi, niesztampowymi publikacjami o czym dowiedzieć się można ze strony polskailustracjadladzieci.pl, gdzie odsyłam zainteresowanych. Ja pragnę przytoczyć kilku twórców lat 50tych i 60tych, kiedy to ta dziedzina przeżywała złoty okres w naszym kraju. Na ilustracjach tych twórców wychowały się więc raczej starsze ode mnie pokolenia, ale magią sztuki jest na szczęście to, że przeżywa swoje renesanse i trafia w ręce różnych pokoleń. Kto ma możliwość - odsyłam na Hożą w Warszawie, a oto kilku z czołowych twórców. Przypominacie sobie te ilustracje z dzieciństwa?

 Józef Wilkoń w tym roku skończył 81 lat. Od ponad pół wieku zajmuje się malarstwem, scenografią, projektowaniem gobelinów, ilustracją książkową. Od kilkunastu lat tworzy ilustracje przestrzenne – rzeźby, które pokazuje na wystawach, a na potrzeby wydawnictw książkowych – fotografuje. Zilustrował i opracował graficznie ponad 100 książek dla dzieci i dorosłych wydawanych w Polsce.

"W latach 50., kiedy w Polsce były straszne kłopoty z papierem, odkryłem, że w sklepach spożywczych mają worki po cukrze. Mieściło się w nich po 50 kilogramów cukru, który nie był paczkowany. Tylko sprzedawany na wagę. I ten papier miał niesamowitą fakturę. Chwilami rysunki wyglądały jak gobeliny, bo faktura papieru i pociągnięcia pędzla tworzyły efekt splotu. Chodziłem po sklepach i panie zostawiały mi te worki."











 Janusz Grabiański - ur. w 1929 roku, polski artysta grafik, plakacista, ilustrator książek i serii wydawniczych. Studiował na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i Warszawie. "Grabiański nie był rewolucjonistą w dziedzinie ilustracji, nie sugerował się nowinkami formalnymi, nie stosował modnych stylizacji „na ludowo", czy „na naiwnie", nie imitował też malarstwa dziecięcego. Swoimi wizjami plastycznymi wprowadzał dzieci (i nie tylko dzieci) w krainę delikatności, harmonii i poezji. Obdarzony wirtuozowską łatwością rysowania i wyjątkowym smakiem oraz absolutnym „słuchem" chromatycznym, tworzył ilustracje nie tylko urodziwe, ale i czytelne, zrozumiałe dla małych czytelników, znakomite w ruchu i w charakterze, dowcipne, podparte znajomością realistycznego warsztatu malarskiego." - mówił o nim Konwicki.

Jego nazwisko może z niczym się nie kojarzy, ale wystarczy spojrzeć na rysunki poniżej aby wiedzieć, że ten człowiek towarzyszył  większości Polaków przez całe dzieciństwo.



Mirosław Pokora - ur. 1933r, polski ilustrator książek, plakacista, autor rysunków satyrycznych i karykaturzysta. Ukończył ASP w Warszawie. Jako rysownik debiutował w 1955 w tygodniku "Przyjaźń", publikował w czasopismach polskich (m.in. "Szpilki", "Świat", "Dookoła Świata", oraz zagranicznych (m.in. norweskie "Aften posten" i duńskie "Politiken"). O wiele częściej prezentował publiczności swój specyficzny, bardzo łatwo rozpoznawalny styl, w którym kluczową rolę odgrywa pewna kreska (po środki malarskie sięgał rzadziej), kształtująca karykaturalnie, ale zawsze z sympatią, potraktowane postaci kobiet, mężczyzn, dzieci, zwierząt. 

całkiem subiektywnie - mój ulubiony z tego grona.











Olga Siemaszko - wreszcie kobieta w tym gronie. Urodziła się 11.04.1911r. w Krakowie, zmarła 06.10.2000r. w Warszawie. Studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w pracowniach: malarstwa prof. Mieczysława Kotarbińskiego, rysunku prof. Tadeusza Kulisiewicza.Uprawiała twórczość w dziedzinie ilustracji, rysunku, grafiki wydawniczej, scenografii i plakatu.Twórczość artystki zauważono i doceniono także za granicą – już w 1950 roku odniosła pierwszy większy sukces, był nim artykuł w międzynarodowym miesięczniku szwajcarskim „Graphis” z 30 jej ilustracjami, potem przyszły następne. W roku 1986 została wpisana na Listę Honorową H. Ch. Andersena za „Bajeczki”, w 1996 otrzymała Nagrodę PTWK za całokształt twórczości, a w roku 2000 Medal Polskiej Sekcji IBBY, również za całokształt twórczości, jest pierwszą laureatką tej nagrody.








 Jerzy Srokowski - ur. 1910. Jako ilustrator zasłynął przede wszystkim pracami do „Króla Maciusia I" J. Korczaka, wspomnianego „Piotrusia Pana" oraz "W pustyni i w puszczy" H. Sienkiewicza, tworząc niepowtarzalne kreacje autorskie, pełne ulotnej poetyki i niespotykanego liryzmu. Rysunki Srokowskiego cechuje szczególna odrębność stylistyczna, prosta forma nacechowana jest ładunkiem emocjonalnym, dostosowanym do wrażliwości i odrębności percepcji młodego odbiorcy. Ilustracje te towarzyszyły kilku pokoleniom czytelników. Pomimo działań na wielu polach sztuki artysta darzył największym uczuciem właśnie ilustrację książek dla dzieci, która obok plakatu zapewniła mu miejsce w historii polskiej grafiki użytkowej.




Teraz poradzić mogę chyba tylko popędzić do regałów i odświeżyć zakurzone książki ze wspaniałymi ilustracjami wyżej wymienionych.

środa, 30 listopada 2011

nominacje do Paszportów Polityki

W sumie – żadnych zwrotów akcji, żadnych niespodzianek i kontrowersji. Nominacje do Paszportów Polityki w dziedzinie sztuki nie odbiły się w tym roku szerokim echem. Nie jest tak kolorowo, jak na zdjęciu jednego z nominowanych.


O nagrodę walczą artyści już znani, z jakimś dorobkiem, z wcześniejszymi nagrodami (Artur Malewski i Honza Zamojski dostali się jesienią tego roku do ścisłego finału prestiżowej branżowej nagrody Spojrzenia, Nicolas Grospierre to laureat Biennale Architektury w Wenecji sprzed dwu lat, ale nominowany dopiero teraz. Jak to świadczy o kondycji polskiego rynku sztuki? Najlepiej podsumowuje to Piotr Sarzyński w oficjalnym tekście Polityki : "Był to bowiem kolejny rok bez zdarzeń, o których można by powiedzieć, że wpłynęły na stan i postrzeganie młodej polskiej sztuki. Żadnych wyrazistych manifestacji artystycznych, żadnych pokoleniowych wystaw, żadnych nowych trendów. Dziś artyści nie idą na podbój świata sztuki szeroką ławą, ze sztandarami, manifestami i deklaracjami, ale każdy uprawia swój własny ogródek, podlewa go i pielęgnuje z nadzieją, że wreszcie zostanie zauważony.” 

Może spokój źle wpływa na twórczość. Może po prostu nie ma przeciw czemu manifestować? Może wszystko zostało już powiedziane? Może wszystko już jest wymyślone? Miejmy nadzieję, że nie. I że pojawi się w przyszłym roku ktoś, o kim będzie można napisać z ekscytacją i niezdrowym podnieceniem. Że tekst przedstawiający nominacje nie będzie się zaczynał słowami:Na dobrą sprawę mógłbym ten tekst przygotować metodą kopiuj-wklej, wykorzystując to, co napisałem z okazji ubiegłorocznych nominacji”.

A teraz słów kilka i pokrótce o pretendentach do tytułu, mnie osobiście nie zachwycają, ale to szanownym członkom jury mają się podobać. 

Nicolas Grospierre – urodzony w Genewie w 1975 roku, Z z wykształcenia jest socjologiem, studiował w Paryżu i Londynie. Od 1999 r. mieszka w Warszawie. Portretuje głównie architekturę, detale i pozostałości po okresie komunistycznym w Polsce i Europie Wschodniej. Analizuje idee stojące za wizualnymi reprezentacjami instytucji (bibliotek czy banków). Jako miłośnik estetyki późnego modernizmu i brutalizmu, odkrywa nieoczekiwane piękno tego, co zapomniane czy ignorowane. Stara się odkrywać ideologię i społeczno-polityczne konteksty kryjące się za fasadami budynków. Zaliczany do tzw. nowych dokumentalistów, tworzy najchętniej rozległe cykle zdjęć, chłodno analizując w nich konkretne zagadnienia. To, co głośno wybrzmiewa z jego prac to świadomość tematu i konsekwencja w jego realizowaniu. Jego zdjęcia cechuje niewątpliwie dojrzałość, dobre oko i inteligencja twórcy. Zdecydowanie to mój faworyt.

Artur Malewski – urodzony w 1975 roku, skończył studia artystyczne w Łodzi. Tworzy rzeźby, instalacje, zajmuje się również sztuką wideo i performancem.   Pierwszą indywidualną wystawę o tajemniczym tytule „Heksakosjoiheksekontaheksafobia” (czyli lęk przed liczbą 666) miał sześć lat później i pokazał na niej prace, które w kolejnych latach miały stać się jego artystycznym znakiem rozpoznawczym: rzeźby postaci zmutowanych lub okaleczonych, ni to ludzi, ni zwierząt, odwołujące się do wątków okultystycznych, religijnych i erotycznych, do horroru, czarnego humoru, a nawet absurdu. W jego sztuce czuć coś, co wykracza poza wyobrażenia lub wyciąga na światło dzienne pokłady zbiorowej podświadomości, budzi lęk, odrazę, oburzenie, ale równocześnie fascynuje. „Prowadzi widzów w świat daleki od znanej codzienności, by w zetknięciu z sytuacjami granicznymi spróbowali zdobyć się na odwagę przekroczenia naznaczonej hedonizmem współczesności i przezwyciężyli antropocentryczny punkt widzenia.” Do mnie nie przemawia jego twórczość, ale zrozumieć mogę, że są osoby lubujące się w takim turpizmie. 


Honza Zamojski – urodzony w Poznaniu w 1981 roku. Artysta współczesny, założyciel projektu Outsiders Gallery, członek grupy artystycznej Medicine i stowarzyszenia Starter. Jest wydawcą, grafikiem, projektantem, kuratorem wystaw, autorem instalacji i wideo-artu, efemerycznych działań, złożonych projektów artystycznych. Człowiek – orkiestra, przychodzi na myśl. Zamojski wyraża się w wielu tekstach sztuki, nominowany jest za: „lekkość i dowcip w mówieniu o rzeczach ważnych; za wrażliwość na rymy, sensy i inne subtelności języka; za wniesienie nowej jakości do sztuki projektowania książek; za umiejętność i odwagę „robienia” rzeczy w świecie zdominowanym przez koncepcje sztuki jako idei.”










środa, 16 listopada 2011

Małżeństwo totalne. Tomaszewski i Pągowska.

Król Henryk I i Tesulka. Henio i Teresa. Tomaszewski i Pągowska. Elita artystyczna, warszawska bohema, kochające się małżeństwo. Trudno w historii polskiej sztuki o bardziej inspirującą, utalentowaną i kochającą się parę. Jak żyć z wielkim artystą pod jednym dachem  Jak z nim nie konkurować, jak napędzać się nawzajem i jednocześnie kochać tak bardzo – wydaje się, że właśnie oni znaleźli odpowiedź.






Henryka Tomaszewskiego większości Polakom przedstawiać nie trzeba. Dla artystów to do tej pory guru, niedościgniony wzór, legenda warszawskiej ASP – w końcu „wszyscy jesteśmy z Henia”. Urodził się w 1914 roku. W rodzinnej Warszawie skończył Szkolę Przemysłu Graficznego im. Marszałka Józefa Piłsudskiego z zawodem rysownika oraz malarstwo na Akademii.  Zaledwie 13 lat po dyplomie objął atelier plakatu na rodzimej uczelni i nie potrzeba było dużo czasu, aby jego zajęcia zyskały rozgłos nawet za granicą. Podobno żadne dotąd nie były im podobne – niekonwencjonalny nauczyciel odgrywał pantomimy, opowiadał anegdoty lub zadawał serię pytań. Może nie robi to teraz dużego wrażenia, ale pamiętajmy – w czasach gdy najlepszym artystą był ten tworzący ku chwale ojczyzny, gdy głównym tematem plakatów były święta i rocznice państwowe, pojawił się ktoś, kto każe ilustrować uczucia, kolory, stymuluje studentów do abstrakcyjnego myślenia. Jak sam mówił, lubił wymyślać tematy, co do których studenci nie będą mogli znaleźć ratunku w otaczającym świecie. Gdzie wszystko będzie musiało zrodzić się w wyobraźni.                       
                             Prace Tomaszewskiego trudno pomylić z kimkolwiek innym.  Indywidualizm wybrzmiewający z jego plakatów jest niepowtarzalny – odejście od formalności i rygorów projektowania na rzecz jednoznacznie zdefiniowanego, graficznego rysunku, bardzo spersonalizowanego i nośnego. Bez zbędnych iluzji i ozdobników – w swym wyrazie zredukowanego do minimum, ale zawsze oddającego treść. Jego prace były mocne w swej prostocie i wyjątkowe w swej formie. Tworzył wypowiedzi niekiedy prześmiewcze lub autoironiczne, zaskakująco nieporadne, intencjonalnie wykoślawione. Jak pisze Monika Małkowska : „Boże, ten człowiek jest geniuszem!” – wykrzyknął Rosław Szaybo na widok plakatu do wystawy Henry’ego Moore’a. Był rok 1959, dwa lata po odwilży. Ułożenie nazwiska rzeźbiarza z pięciu niby-koślawych liter wydawało się bezczelnością. Albo rewolucją. Nie pierwszą i nie ostatnią w dorobku Henryka Tomaszewskiego. Potem szokował wielokrotnie dowcipem, trafnym skrótem myślowym i… brakiem komercyjnego podejścia do swych prac.” Jednocześnie o swojej sztuce Tomaszewski mówił w kategoriach użytkowych. „Grafika taka, jaką ja uprawiam, to sztuka usługowa, jak to kiedyś powiedziałem: ja jestem grafik, co nosi meble, bo kiedy przychodzi klient i mówi: zanieś pan te meble, to ja zanoszę”. W umiejętności synkretycznego łączenia tego, co postrzegane jest jako przeciwstawne, tkwi zapewne sedno jego metody.    







Ale najważniejsze miejsce w życiu wybitnego grafika zajmowała ukochana – Teresa Pągowska. Dwanaście lat młodsza, z nogami, które zachwycały wszystkich. Aby mogli się pobrać w latach 60-tych, Tomaszewski musiał odbić ją poznańskiemu malarzowi - Stanisławowi Teisseyre’owi.

Teresa Pągowska również urodziła się w Warszawie, studiowała malarstwo i techniki ścienne w PWSSP w Poznaniu w pracowni Wacława Taranczewskiego, gdzie uzyskała dyplom w 1951. Wystawiała od lat 50., uczestnicząc m.in. w wystawie w Arsenale w 1955, w Biennale Młodych w Paryżu 1959. W 1963 udział w wystawie „Ecole de Paris“ w Galerie Charpentier przyniósł jej honorowe członkostwo Nouvelle Ecole de Paris i grupy Realités Nouvelles. W latach 1963-1966 wystawiała na Salon de Mai w Paryżu. W 1990 otrzymała Nagrodę Fundacji im. Jurzykowskiego. Jej praca naprawdę zasługiwała na nagrody, do dziś zasługuje na podziw i atencję. Jest moją ulubioną malarką - Pągowska skupiła się na postaci ludzkiej. Właśnie w latach 60. jej malarstwo zdominował motyw silnie zdeformowanej, traktowanej skrótowo, ludzkiej (głównie kobiecej) figury, ukazywanej często w nieoczekiwanych, dynamicznych, często tanecznych, układach. Od tamtej pory postać ludzka jest w tym malarstwie obecna jako pozbawiona rysów indywidualnych zwarta, mocna sylweta. Jej malarstwo odznacza się kontrastami plam jednolitego koloru. Sama przyznawała, że to Tomaszewski nauczył ją ograniczać ilość farby nakładanej na płótno, udzieliła jej się jego skłonność do minimalizacji form. Z jej obrazów wybrzmiewa atmosfera intymności, zbliżenia między postaciami. Deformacja potęguje ekspresję emocji przedstawienia. Choć jej twórczość jest spójna, nigdy nie otarła się o nudę - nie jest bowiem  schematyczna, zamknięta w określonym module, lecz pulsująca świeżością odkryć przestrzennych i kolorystycznych. W pracach tych najpełniej realizuje się przekonanie-program artystki:

"Trzeba dużo widzieć, by dużo odrzucać, poprzez eliminację zyskiwać większe bogactwo, a skrót formalny ma służyć jasności wypowiedzi i zwiększać siłę obrazu. Ciągle szukać własnego 'ja' i walczyć z tym szczęściem, którym jest malowanie."






Zdecydowanie, nie byli typową parą. Dwoje wielkich indywidualności, dwie artystyczne dusze. Nie konkurowali ze sobą, lecz współpracowali. Inspirowali się wzajemnie. Można było im pozazdrościć: urodziwi, utalentowani, wyróżniający się na socjalistycznym tle klasą i szerokim, pańskim stylem życia. W codziennym życiu dwojga artystów pod jednym dachem pomagał fakt, że mieli osobne pracownie, do których nie wchodzili bez zaproszenia współmałżonka. Podobno obydwoje  dopiero pod koniec zapraszali się na konsultacje. Henryk często nie wytrzymywał, wzywał żonę jak do pożaru: „Powiedz natychmiast! Tu są trzy projekty, który podoba ci się najbardziej?”. Małkowska wspomina Pągowską „Rano zastawała przypięte do drzwi karteczki. Pokazywała mi niektóre. „Proszę nie otwierać. Pokój pełen miłości do T”, głosiła jedna. Albo „T. skarbie najpiękniejszy, dzień dobry. Ja dzień dobry chcę być”. Takich liścików były setki. Wszystkie wykaligrafowane pięknym ręcznym pismem.” – piękne dowody codziennej miłości. Mieli to szczęście, że nie musieli żyć długo bez siebie – po wycieńczającej walce z chorobą odszedł Tomaszewski, a półtora roku później, w 2007, szybko i nagle zmarła Pągowska. 

Można pozazdrościć im wielkich talentów i wielkiej miłości – nie ma chyba lepszego połączenia.



czwartek, 3 listopada 2011

NR2154 - The project always comes first

 
NR2154 to studio projektowe, mające swoją siedzibę na obu półkulach – w Nowym Jorku i Kopenhadze. Na co dzień pracując nad niezależnymi zleceniami, tworzy spójny, przemyślany w każdym calu wizerunek firmy cechującej się rozwiązaniami eleganckimi w swej nowoczesności.



Niecodzienna nazwa (numer projektu) podkreśla, jak ważne dla twórców tej marki jest tworzenie prac przemyślanych, dopracowanych i opartych na dobrych projektach. Świadczy też o tym motto, jakie im przyświeca – „The project always comes first”. Założycielami NR2154 są Troels Faber i Jacob Wildschiødtz, którzy zainicjowali współpracę w 1996 roku, w czasie powstawania wielu czasopism i biur projektowych, które 3 lata później scaliły się i do dziś funkcjonują pod jedną nazwą. Stąd też różnorodność ich w działaniu - tworzą wizualną tożsamość, logo, typografię (w czym są, moim zdaniem, bardzo dobrzy i jest to niewątpliwie wizytówka firmy), wystawy, książki, czasopisma, strony internetowe, filmy i materiały dotyczące kampanii. Ich zleceniodawcy to między innymi New York Times, S-Magazine, Rika Magazine, Brooks Brothers, Reebok, Adidas, Hess Is More, Carlsberg Breweries I wszyscy podkreślają jednomyślnie – ich praca to gwarancja prostego w formie, ale nowoczesnego projektu przyciągającego wzrok i cechującego się  dyskretną elegancją. 

Warte uwagi są rozwiązania dla magazynów – Love, czy NY Times z zakresu liternictwa oraz realizacje typograficzne – Gallery Fashion Fair czy dla Diane von Frustenberg . Zaprojektowali nawet pocztowe znaczki, które prezentują się naprawdę ciekawie na białych kopertach. Nie będę się o tych projektach rozpisywać, wystarczy popatrzeć na ich przykłady by stwierdzić, że w dobie przepychu i bylejakości wystarczy rzetelna i przemyślana praca oparta na prostych rozwiązaniach, aby efekt wzbudzał podziw. 




Sami twierdzą, że sukces ich propozycji polega na dokładnym research’u i intuicyjnych, odręcznych szkicach. Nutę  szkicowej pracy, „myślenie ręką” przebrzmiewa gdzieś w tle ich projektów, co warto docenić w coraz bardziej skomputeryzowanym świecie projektowania graficznego.Przykładem tego jest logo COP15 COPENHAGEN – nie przypomina wam bazgrołów z zeszytu każdego ucznia? NR2154 udowadnia, że w z pozoru oczywistym znaku przekazać można różnorakie treści, sam projektant wyjaśnia:

„Basted on 2 colors, white to signify a new beginning and the UN peace missions, blue for our blue planet) and a network of lines representing each UN nation, the logo presents us with a complex structure that could be heading towards unrest or balance, just like Planet Earth.”








czwartek, 20 października 2011

A,B,C...Dehnel

„Nie, nie mam żadnego “planu na siebie”; kiedyś miałem być malarzem, utrzymywać się z obrazów i malowania fresków w rezydencjach nuworyszy, a pisać dla przyjemności. No i nic z tego nie wyszło, jak widać.”

Może i dobrze, że nic z tego nie wyszło, bo Jacek Dehnel to przykład na to, że literatura polska nie umarła, ba – ma się całkiem dobrze i to także dzięki pisarzom urodzonym w latach 80tych.
Surdut i laseczka. Grzeczny chłopiec z dobrego domu. „Wykwint i polot salonów belle époque”. Homoseksualista. Ilu odbiorców, tyle opinii na jego temat – dla jednych śmieszny, nieszczery, zmanierowany, pozer, do tego kiepsko piszący, dostający nagrody, bo przypomina to, co w Polsce było wartościowe. Dla drugich intelektualista i dobry autor. Osobiście dystansuję się do postaci samego Dehnela, aby nie odbierać jego książek przez pryzmat tego, jak się kreuje, bo mogłyby na tym znacząco ucierpieć. Nie jestem fanką tych lasek, kapeluszy i staromodnych strojów podkreślających arystokratyczne korzenie. Raczej z lekkim uśmieszkiem oglądam zdjęcia towarzyszące premierze ,,Saturna”, które obiegły prasę. Że taki spadkobierca kultury, dobrego wychowania. Że taki obyty, tradycjonalista, inteligent. Ale niech mu tam będzie – każdy ma jakiś pomysł na siebie.  A intelektu i talentu pisarskiego i tak mój śmiech mu nie odbierze.

Urodził się w 1980 roku, jest więc tylko 11 lat starszy ode mnie, a przy jego nazwisku już stawia się jednym ciągiem - poeta, tłumacz, prozaik, malarz. Wymienia też otrzymane nagrody (jest laureatem m.in. Nagrody im. Kościelskich i Paszportu „Polityki". "Balzakiana" była nominowana do nagród Nike i Cogito, książkę uhonorowano również Śląskim Wawrzynem Literackim). Zasiada w Radzie Programowej Galerii Zachęta. Jest felietonistą portalu Wirtualna Polska (dział Książki) i Polityki (dział "Kawiarnia literacka").  Prowadził w Telewizji Publicznej program kulturalny "Łosssskot" wraz z muzykiem Tymonem Tymańskim i dziennikarzem Maciejem Chmielem (zdjęty już z anteny). Można odnaleźć strony z wypisanymi aforyzmami i cytatami ,,z Dehnela” – ile by z niego nie kpiono, czy polska kultura zna wileu 31-latków z takim dorobkiem?


Mój początek z Dehnelem zaczął się niejako od końca – najpierw był wywiad dotyczący „Saturna”, po którego nie sposób było nie sięgnąć, potem „Fotoplastikon” i „Lala”. Na pewno postaram się nadrobić zaległe lektury, ale po tych, które przeczytałam, śmiało mogę powiedzieć, że go lubię i już. Najbardziej chwaloną z jego pozycji jest bez wątpienia "Lala". Chociaż chwaloną, to chyba złe słowo. Niech będzie docenianą, bo są tacy, co go nie chwalą ani trochę. Wystarczy przytoczyć głośny artykuł Elizy Szybowicz – Comme il faut 2. O prozie i Paszporcie Jacka Dehnela, w którym padają takie zdania jak: „Jacek Dehnel posiada parantele, koligacje, stosunki i znajomości”, „przyznano mu Paszport „Polityki” za powieść, w której historię XX wieku (częściowo głosem babci, częściowo swoim) opowiada tak, jakby nic się po drodze nie zmieniło.” Choć tekst miał być polemiką pochwał, jakie spłynęły na książkę, nie pozostawił na pisarzu suchej nitki, atakując między innymi postawę w stosunku do homoseksualizmu Jacka- pisarza i podmiotu lirycznego. W jego obronę wziął się między innymi magazyn "Lampa" i tekst Pawła Dunina-Wąsowicza Dehnel czy demon? . I na stwierdzenie Potrzebujemy rzeczowych sag rodzinnych bez niedomówień i sublimacji, bez nostalgii, ale ze zrozumieniem. Żeby nam opowiadały nas jako istnienie historyczne, konsekwencję lub niekonsekwencję tego jak żyli nasi rodzice i dziadkowie, co robili przed wojną, w czasie okupacji, w PRL-u, odpowiada - Nic nie stoi na przeszkodzie, aby za pisanie tych sag wzięli się krytycy Dehnela – Piotr Śliwiński, Igor Stokfiszewski i Eliza Szybowicz.

Przyznacie, że mało która nagroda i publikacja wzbudzają takie emocje. A co to za książka? „Lala” to nie tylko proza, historia jednej rodziny. To saga, to historia kraju, to emocje ludzi. To gadana relacja kochających się osób – babci i wnuka. To tworzenie tożsamości, patrzenie na starość, lament nad przemijaniem. Jacek Dehnel, który jest autorem, ale i bohaterem własnej powieści, od małego wzrasta wśród babcinych wykładów o literaturze, muzyce i filozofii. Słucha wspomnień Lali, swojej babci i tak naprawdę, to on ocala pamięć o losach swojej rodziny od zapomnienia. Skrupulatnie zapisuje, zbiera w całość, stara się nadać chronologię i sens często urywkowym lub rozbieżnym wspominkom. Daje też czytelnikowi duży dar – ukazuje, że proces twórczy, jakim jest pisanie książki jest trudny, często wyczerpujący, zatrzymujący w miejscu. Pisarz też ma słabsze dni, napotyka trudności, nie może znaleźć słów. Urodził jednak swoje dzieło, wyjątkowe na polskim rynku. Damian Klamka pięknie podsumował : „Tym sposobem, za sprawą współpracy najstarszego i najmłodszego członka rodziny, powstała mająca oznaki chronologicznego porządku, swoista saga rodu. Jej poszczególne drobne elementy zazębiają się z sobą, tworząc wyjątkową całość – literackie drzewo genealogiczne. W drzewie tym są jednak nadal wolne miejsca – ten, kto je czyta, a później przekazuje dalej, staje się jego nową, młodziutką gałązką.”

Wszystkim, którzy interesują się sztuką i tym, którzy się nią nie interesują, wszystkim, których fascynują trudne relacje często determinujące życie, wszystkim ojcom i synom, należy polecić ostatnią prozę Dehnela, książkę „Saturn”.
Ukazuje tutaj relacje, jakie łączyły trzech mężczyzn z rodziny Goya – genialnego malarza Francisco, jego syna Javiera i wnuka Mariano, oddając im głos. Trzy relacje, trzy punkty widzenia. Jak to jest być jedynym synem mistrza, który wyszedł z wieku dziecięcego i nie spełnia oczekiwań ojca – geniusza? Jak jest być jego wnukiem, w którym pokładane są wszystkie nadzieje? Wszystko przeplatane do tego interpretacjami Czarnych Obrazów, które są wymownym komentarzem do wydarzeń w tej rodzinie. Jak mówi sam autor, to opowieść o konfliktach, cierpieniu, romansach, seksualnej i artystycznej inicjacji, o tęsknocie…. O przekleństwie dziedziczenia i o tym, że nienawidzi się koszmarnych ojców, a kończy jak oni – z równie koszmarnymi cechami. Jak dla mnie, chyba najlepsza pozycja ostatnich miesięcy.

Jak wiesz, jestem gadułą i uwielbiam opowiadać; pisanie jest przedłużeniem tego zamiłowania. Problem w tym, że o ile opowiada się miło, o tyle pisanie jest mozolne i nieprzyjemne; ale i tak zwycięża żywioł gadulstwa, ta potrzeba, by nie tylko samemu coś zobaczyć, ale jeszcze pokazać to innym” 



poniedziałek, 10 października 2011

Dziadek zaglądał do dusz i umysłów. To chyba rodzinne. Lucian Freud

Wnuczek swojego dziadka, Zygmunta. Malarz. Komentator ludzkiej natury. Przy jego nazwisku zapisany jest rynkowy rekord – najdrożej sprzedanej pracy żyjącego artysty - prawie 34 mln dol. Zmarła w tym roku ikona sztuki współczesnej, która nie zabiegała o taki tytuł, komercyjny sukces, splendor. Mawiał: „unikam zjełczałego gówna zalegającego teksty »Vanity Fair«” i udawało mu się to do samego końca. Pozostawił po sobie płótna dobitnie ukazujące całą prawdę o ludziach. Prawdę czasami naprawdę przygnębiającą i wcale nie estetyczną.


 
Wywodzi się z jednej z najbardziej inteligenckich rodzin XX wieku. Nazwisko Freud zna przecież każdy. Już syn Zygmunta nie poszedł ścieżką wydeptaną przez ojca i został architektem. Wiódł spokojne życie w Berlinie, wraz z rodziną. Drugi z trzech synów, Lucian, od najmłodszych lat daje upust swoim emocjom biorąc do ręki ołówek. Przejawia duży talent i rozwija go pod okiem ojca – sielanka nie trwa jednak długo. W Niemczech coraz dobitniej widać przejawy rozwijającego się nacjonalizmu, mnożą się antysemickie prowokacje. Rodzina austriackich Żydów postanawia wyemigrować do Anglii w 1933 roku. W Londynie tylko na chwilę zdradza sztukę z jazdą konną. Ale to właśnie dzięki jedynej w swoim życiu rzeźbie – trójnogiemu koniowi – zostaje przyjęty do londyńskiej Central School of Arts and Crafts. Przenosi się jednak do East Anglian School of Painting and Drawing prowadzoną przez Cedrica Morrisa i tu ślady jego stylu można odnaleźć w jego pierwszych pracach. Po zakończeniu wojny, w której został wcielony do marynarki i ranny, odbywa serię podróży, w których pogłębia swój warsztat. Odwiedza między innymi Grecję i Paryż, którym jest oczarowany. „Francuzi bardzo poważnie traktują fakt, iż ktoś jest malarzem, akceptują to w sposób naturalny i nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. No i jak, dobrze idzie malarstwo? W Londynie nikt by nie zadał podobnego pytania" – mówi. Chętnie maluje swoją świeżo poślubioną żonę, Kitty. Coraz więcej miejsca w jego twórczości zajmuje więc portret. Podczas wspomnianego pobytu w Paryżu, Kitty Graham rozchorowuje się, leży w łóżku, ma temperaturę, a jej ciałem wstrząsają dreszcze. W pierwszym odruchu Freud biegnie do najbliższego sklepu z przyborami dla plastyków, by kupić płytę graficzną i kwas azotowy. W hotelowym pokoju natychmiast zabiera się za żłobienie wizerunku ukochanej, płytę poddaje trawieniu kwasem w umywalce – artysta nie zna złego czasu na stworzenie dzieła. 




 
Sukcesy przyszły szybko - 1954 r., a więc jako artysta zaledwie 32-letni, reprezentował Wielką Brytanię na prestiżowym Biennale w Wenecji. W całym swoim życiu doczekał się jednak tylko 3 indywidualnych wystaw, wszystkich zresztą w jednej i tej samej londyńskiej galerii Marlborough Fine Art. Jego malarski dorobek jest jednak imponujący i cechuje go konsekwencja w doborze koloru,  tematyki. Jego ocena człowieka jest brutalna i smutna. Jesteśmy rasą bardzo leniwych samotników. Najchętniej śpimy, spędzamy czas w łóżku. Lubimy być nago. Nawet jeśli stoimy, nie wydajemy się chętni do wykonania jakiegokolwiek ruchu.  Pogrążeniu w marazmie, letargu, bez erotyzmu, bez interakcji z innymi. Nie okazujemy uczuć, wydajemy się wszystkim znudzeni,  czekamy na śmierć. 

Malarstwo Freuda napawa niepokojem, budzi strach. Czy właśnie tacy jesteśmy naprawdę? Czy ja jestem bohaterem jego płócien? Czy żyję w takiej pustce, w takim marazmie i nawet tego nie zauważam? Czy ludzie nie mają bogatego wnętrza, nieprzeniknionej duszy, nie jest zmysłowy, emocjonalny, porywczy?  Mam nadzieję, że to nie jedyna prawda o nas. Piotr Sarzyński napisał:” W efekcie obrazy Freuda zawierają w sobie dość zaskakujący paradoks. Z jednej strony rażą skrajnym ubóstwem emocji i treści, przedstawiając człowieka wyjątkowo jednowymiarowo – jako organizm wegetujący i przysypiający w oczekiwaniu śmierci. W tym kontekście liczne opinie krytyków sięgających po zwroty typu: „zwierciadło ludzkiej duszy” czy „prawda o naturze człowieka”, wydają się formułowane mocno na wyrost. Z drugiej jednak strony w drążeniu owego egzystencjalnego wątku osiągnął absolutną biegłość i maksymalną przenikliwość. Więcej chyba powiedzieć się nie da.”

Lucian Freud to komentator ludzkiej natury nie tylko przez poruszające przedstawienia wegetujących ciał. Jest on też świetnym portrecistą. Modeli katuje długim pozowaniem. Zaszczytu bycia poniewieranym podczas długich sesji dostąpili jeszcze niektórzy przyjaciele artyści (Francis Bacon, Frank Auerbach, Leigh Bowery), jego asystent David Davson. Wykonał też duży cykl rysunków i obrazów swej matki pogrążonej w głębokiej depresji po śmierci męża. Godzinami siedziała lub leżała nieruchomo, wpatrując się pusto w przestrzeń, co musiało być dla Freuda okazją nie do przepuszczenia.  Wyśmienicie ukazuje, jak bezradni jesteśmy w obliczu spotykających nas tragedii. Jak bezradny jest człowiek w obliczu czasu i przemijania – nie mamy wpływu na przemijanie. Na fakt, że się starzejemy i na to, że nasza twarz pokazuje to tak dobitnie. Pewien znany krytyk sztuki po czterdziestu dniach spędzonych na pozowaniu Freudowi do portretu wyznał, że gotowy obraz wydobywał wszelkie skrywane jego sekrety, jego brzydotę, starość, defekty ciała. Do tego stopnia, że postanowił ukryć ten obraz przed sobą i przed światem.

Nie sposób nie wspomnieć o pracy, którą wykonał dla Elżbiety II. Kontrowersje i wiele komentarzy w prasie wzbudził owy portret, malowany przez ponad rok, ukończony w 2001 r. (królowa zgodziła się kilkakrotnie pozować w jego pracowni). Twarz królowej na obrazie ma dwoisty charakter - pisano - jest "kobieca z natury i męska z racji sprawowanej władzy". Padały też słowa ,"kpina”, „karykatura”.

Bohaterowie jego portretów są jak uczestnicy ponurego teatru, rozgrywającego się w scenerii pracowni malarza. Rozebrani modele w sensie dosłownym i przenośnym. Obnażeni z ich kostiumu społecznego, ze sztuczności. Może i szokujący. Może brutalny dla ludzi. Może niesprawiedliwy. Z pewnością jednak wyjątkowy, genialny w swym okrucieństwie. Ale jak sam mawiał – „Zadaniem artysty jest wywołanie w istocie ludzkiej niepokoju, a wielkie dzieło przyciąga nas niezależnie od naszej woli, za sprawą chemii, jak psa myśliwskiego, który wietrzy trop - pies nie jest wolny, nie ma innego wyjścia, jak tylko podjąć trop, a instynkt zrobi resztę.”