czwartek, 20 października 2011

A,B,C...Dehnel

„Nie, nie mam żadnego “planu na siebie”; kiedyś miałem być malarzem, utrzymywać się z obrazów i malowania fresków w rezydencjach nuworyszy, a pisać dla przyjemności. No i nic z tego nie wyszło, jak widać.”

Może i dobrze, że nic z tego nie wyszło, bo Jacek Dehnel to przykład na to, że literatura polska nie umarła, ba – ma się całkiem dobrze i to także dzięki pisarzom urodzonym w latach 80tych.
Surdut i laseczka. Grzeczny chłopiec z dobrego domu. „Wykwint i polot salonów belle époque”. Homoseksualista. Ilu odbiorców, tyle opinii na jego temat – dla jednych śmieszny, nieszczery, zmanierowany, pozer, do tego kiepsko piszący, dostający nagrody, bo przypomina to, co w Polsce było wartościowe. Dla drugich intelektualista i dobry autor. Osobiście dystansuję się do postaci samego Dehnela, aby nie odbierać jego książek przez pryzmat tego, jak się kreuje, bo mogłyby na tym znacząco ucierpieć. Nie jestem fanką tych lasek, kapeluszy i staromodnych strojów podkreślających arystokratyczne korzenie. Raczej z lekkim uśmieszkiem oglądam zdjęcia towarzyszące premierze ,,Saturna”, które obiegły prasę. Że taki spadkobierca kultury, dobrego wychowania. Że taki obyty, tradycjonalista, inteligent. Ale niech mu tam będzie – każdy ma jakiś pomysł na siebie.  A intelektu i talentu pisarskiego i tak mój śmiech mu nie odbierze.

Urodził się w 1980 roku, jest więc tylko 11 lat starszy ode mnie, a przy jego nazwisku już stawia się jednym ciągiem - poeta, tłumacz, prozaik, malarz. Wymienia też otrzymane nagrody (jest laureatem m.in. Nagrody im. Kościelskich i Paszportu „Polityki". "Balzakiana" była nominowana do nagród Nike i Cogito, książkę uhonorowano również Śląskim Wawrzynem Literackim). Zasiada w Radzie Programowej Galerii Zachęta. Jest felietonistą portalu Wirtualna Polska (dział Książki) i Polityki (dział "Kawiarnia literacka").  Prowadził w Telewizji Publicznej program kulturalny "Łosssskot" wraz z muzykiem Tymonem Tymańskim i dziennikarzem Maciejem Chmielem (zdjęty już z anteny). Można odnaleźć strony z wypisanymi aforyzmami i cytatami ,,z Dehnela” – ile by z niego nie kpiono, czy polska kultura zna wileu 31-latków z takim dorobkiem?


Mój początek z Dehnelem zaczął się niejako od końca – najpierw był wywiad dotyczący „Saturna”, po którego nie sposób było nie sięgnąć, potem „Fotoplastikon” i „Lala”. Na pewno postaram się nadrobić zaległe lektury, ale po tych, które przeczytałam, śmiało mogę powiedzieć, że go lubię i już. Najbardziej chwaloną z jego pozycji jest bez wątpienia "Lala". Chociaż chwaloną, to chyba złe słowo. Niech będzie docenianą, bo są tacy, co go nie chwalą ani trochę. Wystarczy przytoczyć głośny artykuł Elizy Szybowicz – Comme il faut 2. O prozie i Paszporcie Jacka Dehnela, w którym padają takie zdania jak: „Jacek Dehnel posiada parantele, koligacje, stosunki i znajomości”, „przyznano mu Paszport „Polityki” za powieść, w której historię XX wieku (częściowo głosem babci, częściowo swoim) opowiada tak, jakby nic się po drodze nie zmieniło.” Choć tekst miał być polemiką pochwał, jakie spłynęły na książkę, nie pozostawił na pisarzu suchej nitki, atakując między innymi postawę w stosunku do homoseksualizmu Jacka- pisarza i podmiotu lirycznego. W jego obronę wziął się między innymi magazyn "Lampa" i tekst Pawła Dunina-Wąsowicza Dehnel czy demon? . I na stwierdzenie Potrzebujemy rzeczowych sag rodzinnych bez niedomówień i sublimacji, bez nostalgii, ale ze zrozumieniem. Żeby nam opowiadały nas jako istnienie historyczne, konsekwencję lub niekonsekwencję tego jak żyli nasi rodzice i dziadkowie, co robili przed wojną, w czasie okupacji, w PRL-u, odpowiada - Nic nie stoi na przeszkodzie, aby za pisanie tych sag wzięli się krytycy Dehnela – Piotr Śliwiński, Igor Stokfiszewski i Eliza Szybowicz.

Przyznacie, że mało która nagroda i publikacja wzbudzają takie emocje. A co to za książka? „Lala” to nie tylko proza, historia jednej rodziny. To saga, to historia kraju, to emocje ludzi. To gadana relacja kochających się osób – babci i wnuka. To tworzenie tożsamości, patrzenie na starość, lament nad przemijaniem. Jacek Dehnel, który jest autorem, ale i bohaterem własnej powieści, od małego wzrasta wśród babcinych wykładów o literaturze, muzyce i filozofii. Słucha wspomnień Lali, swojej babci i tak naprawdę, to on ocala pamięć o losach swojej rodziny od zapomnienia. Skrupulatnie zapisuje, zbiera w całość, stara się nadać chronologię i sens często urywkowym lub rozbieżnym wspominkom. Daje też czytelnikowi duży dar – ukazuje, że proces twórczy, jakim jest pisanie książki jest trudny, często wyczerpujący, zatrzymujący w miejscu. Pisarz też ma słabsze dni, napotyka trudności, nie może znaleźć słów. Urodził jednak swoje dzieło, wyjątkowe na polskim rynku. Damian Klamka pięknie podsumował : „Tym sposobem, za sprawą współpracy najstarszego i najmłodszego członka rodziny, powstała mająca oznaki chronologicznego porządku, swoista saga rodu. Jej poszczególne drobne elementy zazębiają się z sobą, tworząc wyjątkową całość – literackie drzewo genealogiczne. W drzewie tym są jednak nadal wolne miejsca – ten, kto je czyta, a później przekazuje dalej, staje się jego nową, młodziutką gałązką.”

Wszystkim, którzy interesują się sztuką i tym, którzy się nią nie interesują, wszystkim, których fascynują trudne relacje często determinujące życie, wszystkim ojcom i synom, należy polecić ostatnią prozę Dehnela, książkę „Saturn”.
Ukazuje tutaj relacje, jakie łączyły trzech mężczyzn z rodziny Goya – genialnego malarza Francisco, jego syna Javiera i wnuka Mariano, oddając im głos. Trzy relacje, trzy punkty widzenia. Jak to jest być jedynym synem mistrza, który wyszedł z wieku dziecięcego i nie spełnia oczekiwań ojca – geniusza? Jak jest być jego wnukiem, w którym pokładane są wszystkie nadzieje? Wszystko przeplatane do tego interpretacjami Czarnych Obrazów, które są wymownym komentarzem do wydarzeń w tej rodzinie. Jak mówi sam autor, to opowieść o konfliktach, cierpieniu, romansach, seksualnej i artystycznej inicjacji, o tęsknocie…. O przekleństwie dziedziczenia i o tym, że nienawidzi się koszmarnych ojców, a kończy jak oni – z równie koszmarnymi cechami. Jak dla mnie, chyba najlepsza pozycja ostatnich miesięcy.

Jak wiesz, jestem gadułą i uwielbiam opowiadać; pisanie jest przedłużeniem tego zamiłowania. Problem w tym, że o ile opowiada się miło, o tyle pisanie jest mozolne i nieprzyjemne; ale i tak zwycięża żywioł gadulstwa, ta potrzeba, by nie tylko samemu coś zobaczyć, ale jeszcze pokazać to innym” 



poniedziałek, 10 października 2011

Dziadek zaglądał do dusz i umysłów. To chyba rodzinne. Lucian Freud

Wnuczek swojego dziadka, Zygmunta. Malarz. Komentator ludzkiej natury. Przy jego nazwisku zapisany jest rynkowy rekord – najdrożej sprzedanej pracy żyjącego artysty - prawie 34 mln dol. Zmarła w tym roku ikona sztuki współczesnej, która nie zabiegała o taki tytuł, komercyjny sukces, splendor. Mawiał: „unikam zjełczałego gówna zalegającego teksty »Vanity Fair«” i udawało mu się to do samego końca. Pozostawił po sobie płótna dobitnie ukazujące całą prawdę o ludziach. Prawdę czasami naprawdę przygnębiającą i wcale nie estetyczną.


 
Wywodzi się z jednej z najbardziej inteligenckich rodzin XX wieku. Nazwisko Freud zna przecież każdy. Już syn Zygmunta nie poszedł ścieżką wydeptaną przez ojca i został architektem. Wiódł spokojne życie w Berlinie, wraz z rodziną. Drugi z trzech synów, Lucian, od najmłodszych lat daje upust swoim emocjom biorąc do ręki ołówek. Przejawia duży talent i rozwija go pod okiem ojca – sielanka nie trwa jednak długo. W Niemczech coraz dobitniej widać przejawy rozwijającego się nacjonalizmu, mnożą się antysemickie prowokacje. Rodzina austriackich Żydów postanawia wyemigrować do Anglii w 1933 roku. W Londynie tylko na chwilę zdradza sztukę z jazdą konną. Ale to właśnie dzięki jedynej w swoim życiu rzeźbie – trójnogiemu koniowi – zostaje przyjęty do londyńskiej Central School of Arts and Crafts. Przenosi się jednak do East Anglian School of Painting and Drawing prowadzoną przez Cedrica Morrisa i tu ślady jego stylu można odnaleźć w jego pierwszych pracach. Po zakończeniu wojny, w której został wcielony do marynarki i ranny, odbywa serię podróży, w których pogłębia swój warsztat. Odwiedza między innymi Grecję i Paryż, którym jest oczarowany. „Francuzi bardzo poważnie traktują fakt, iż ktoś jest malarzem, akceptują to w sposób naturalny i nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. No i jak, dobrze idzie malarstwo? W Londynie nikt by nie zadał podobnego pytania" – mówi. Chętnie maluje swoją świeżo poślubioną żonę, Kitty. Coraz więcej miejsca w jego twórczości zajmuje więc portret. Podczas wspomnianego pobytu w Paryżu, Kitty Graham rozchorowuje się, leży w łóżku, ma temperaturę, a jej ciałem wstrząsają dreszcze. W pierwszym odruchu Freud biegnie do najbliższego sklepu z przyborami dla plastyków, by kupić płytę graficzną i kwas azotowy. W hotelowym pokoju natychmiast zabiera się za żłobienie wizerunku ukochanej, płytę poddaje trawieniu kwasem w umywalce – artysta nie zna złego czasu na stworzenie dzieła. 




 
Sukcesy przyszły szybko - 1954 r., a więc jako artysta zaledwie 32-letni, reprezentował Wielką Brytanię na prestiżowym Biennale w Wenecji. W całym swoim życiu doczekał się jednak tylko 3 indywidualnych wystaw, wszystkich zresztą w jednej i tej samej londyńskiej galerii Marlborough Fine Art. Jego malarski dorobek jest jednak imponujący i cechuje go konsekwencja w doborze koloru,  tematyki. Jego ocena człowieka jest brutalna i smutna. Jesteśmy rasą bardzo leniwych samotników. Najchętniej śpimy, spędzamy czas w łóżku. Lubimy być nago. Nawet jeśli stoimy, nie wydajemy się chętni do wykonania jakiegokolwiek ruchu.  Pogrążeniu w marazmie, letargu, bez erotyzmu, bez interakcji z innymi. Nie okazujemy uczuć, wydajemy się wszystkim znudzeni,  czekamy na śmierć. 

Malarstwo Freuda napawa niepokojem, budzi strach. Czy właśnie tacy jesteśmy naprawdę? Czy ja jestem bohaterem jego płócien? Czy żyję w takiej pustce, w takim marazmie i nawet tego nie zauważam? Czy ludzie nie mają bogatego wnętrza, nieprzeniknionej duszy, nie jest zmysłowy, emocjonalny, porywczy?  Mam nadzieję, że to nie jedyna prawda o nas. Piotr Sarzyński napisał:” W efekcie obrazy Freuda zawierają w sobie dość zaskakujący paradoks. Z jednej strony rażą skrajnym ubóstwem emocji i treści, przedstawiając człowieka wyjątkowo jednowymiarowo – jako organizm wegetujący i przysypiający w oczekiwaniu śmierci. W tym kontekście liczne opinie krytyków sięgających po zwroty typu: „zwierciadło ludzkiej duszy” czy „prawda o naturze człowieka”, wydają się formułowane mocno na wyrost. Z drugiej jednak strony w drążeniu owego egzystencjalnego wątku osiągnął absolutną biegłość i maksymalną przenikliwość. Więcej chyba powiedzieć się nie da.”

Lucian Freud to komentator ludzkiej natury nie tylko przez poruszające przedstawienia wegetujących ciał. Jest on też świetnym portrecistą. Modeli katuje długim pozowaniem. Zaszczytu bycia poniewieranym podczas długich sesji dostąpili jeszcze niektórzy przyjaciele artyści (Francis Bacon, Frank Auerbach, Leigh Bowery), jego asystent David Davson. Wykonał też duży cykl rysunków i obrazów swej matki pogrążonej w głębokiej depresji po śmierci męża. Godzinami siedziała lub leżała nieruchomo, wpatrując się pusto w przestrzeń, co musiało być dla Freuda okazją nie do przepuszczenia.  Wyśmienicie ukazuje, jak bezradni jesteśmy w obliczu spotykających nas tragedii. Jak bezradny jest człowiek w obliczu czasu i przemijania – nie mamy wpływu na przemijanie. Na fakt, że się starzejemy i na to, że nasza twarz pokazuje to tak dobitnie. Pewien znany krytyk sztuki po czterdziestu dniach spędzonych na pozowaniu Freudowi do portretu wyznał, że gotowy obraz wydobywał wszelkie skrywane jego sekrety, jego brzydotę, starość, defekty ciała. Do tego stopnia, że postanowił ukryć ten obraz przed sobą i przed światem.

Nie sposób nie wspomnieć o pracy, którą wykonał dla Elżbiety II. Kontrowersje i wiele komentarzy w prasie wzbudził owy portret, malowany przez ponad rok, ukończony w 2001 r. (królowa zgodziła się kilkakrotnie pozować w jego pracowni). Twarz królowej na obrazie ma dwoisty charakter - pisano - jest "kobieca z natury i męska z racji sprawowanej władzy". Padały też słowa ,"kpina”, „karykatura”.

Bohaterowie jego portretów są jak uczestnicy ponurego teatru, rozgrywającego się w scenerii pracowni malarza. Rozebrani modele w sensie dosłownym i przenośnym. Obnażeni z ich kostiumu społecznego, ze sztuczności. Może i szokujący. Może brutalny dla ludzi. Może niesprawiedliwy. Z pewnością jednak wyjątkowy, genialny w swym okrucieństwie. Ale jak sam mawiał – „Zadaniem artysty jest wywołanie w istocie ludzkiej niepokoju, a wielkie dzieło przyciąga nas niezależnie od naszej woli, za sprawą chemii, jak psa myśliwskiego, który wietrzy trop - pies nie jest wolny, nie ma innego wyjścia, jak tylko podjąć trop, a instynkt zrobi resztę.”

niedziela, 2 października 2011

Lars von Trier. Nazista, antysemita, zboczeniec, prowokator i neurotyk w jednym.

Czas na postać ze świata filmu – symbiozy obrazu, dźwięku i myśli. Będzie zatem kilka słów o reżyserze wielkim, utalentowanym, docenianym na całym świecie, o reżyserze tworzącym swój własny, niepowtarzalny świat, z którego emanuje przede wszystkim inteligencja autora. Nie, nie napiszę o Woodym Allenie ani Pedro Almodowarze lecz o królu filmu skandynawskiego. Nie, nie o Ingmara Bergmana  mi chodzi. Dziś czas zagłębić się w twórczość Larsa von Triera.



Jego filmy zmieniały rzeczywistość, kolejne premiery były szeroko omawiane, wywoływały dyskusje i spory. Kontrowersyjne i zachwycające zarazem.  Nic więc dziwnego, że reżyser ma na koncie wiele nagród, między innymi z Cannes, Mannheim, Chicago czy Berlina. Wystarczył debiut filmem "Element zbrodni", aby nazwano go uzdrowicielem kina, nowatorem, geniuszem. Zaczynał jednak amatorskimi filmami i reklamówkami podczas studiów w Duńskiej Szkole Filmowej. Jego nazwisko jest też związane z najdonioślejszym aktem przemiany sztuki filmowej ostatnich dekad. Manifest Grupy Filmowej "Dogma" z 1995 zakładał filmowanie od ręki, brak filtrów i optycznych efektów, naturalność plenerów, dźwięku, oświetlenia. Zakazane też było przedstawianie morderstw, użycia broni czy retrospekcji. Przede wszystkim reżyser miał być artystą. Wyzbywszy się swojego smaku nie próbować stworzyć dzieła tylko skupić się na obecnej chwili a nie całości. Liczy się przede wszystkim prawda – o bohaterach, o ich życiu i rzeczywistości. Zgodnie z tymi zasadami powstał między innymi film 

„Przełamując fale”
Po raz pierwszy obejrzałam ten film  w chyba trochę za młodym wieku. Ale za drugim razem mogłam już stwierdzić – to jeden z najlepszych filmów, jaki widziałam. Opowieść o dobrej i prostolinijnej Bess, która myśli, że spokojnie spędzi życie u boku męża Jana – sporo starszego, przy którym zdobywa pierwsze doświadczenia. Zmysłowa, pełna cielesności bajka kończy się, gdy zostaje on sparaliżowany  a Bess, prostolinijna i dobra, wpada w zaklęte koło spełniania wszystkich próśb męża, którego kocha bardziej niż siebie, ale i tak znajduje w tej sytuacji szczęście bycia razem. Jan postanawia jednak popełnić samobójstwo, a po nieudanej próbie składa żonie najbardziej niecodzienną z próśb. Ma ona opowiadać mężowi o swoich przygodach miłosnych z innymi mężczyznami. Zaczyna się perwersyjna gra. Bess składa siebie na ołtarzu miłości – zostaje wykluczona z religijnej i konserwatywnej społeczności, odwracają się od niej członkowie rodziny. Nic jednak nie jest tak ważne jak zdrowie Jana…Warto zwrócić też uwagę na klimat, w którym dzieje się akcja – skandynawskie scenerie, chłód, wiatr, powściągliwość ludzi, opanowanie, brak uśmiechu, brak namiętności. Protestanci celebrujący religię, tradycję, kulturę, szczelnie odgrodzeni od zepsutego, zachodniego świata. Zważając na dużą rolę religii, w historii prostej kobiety doszukać się można analogii do samego Chrystusa. Rafał Oświeciński w swojej recenzji mówi : „Koroną cierniową Bess jest maska dziwki, którą musi nałożyć na twarz, żeby zbawić Jana; biczowaniem - okrucieństwa, których dopuszczają się brudni marynarze na statku. Kamienie rzucane przez niedawnych przyjaciół mają być karą za grzech, którym jest Dobro. Krzyżem Bess jest to poświęcenie, na którym w końcu ginie za kogoś, jak Chrystus. Na tej górze, Golgocie, tuż pod krzyżem stoi jej matka.” Myślę, że von Trier nie daje prostej odpowiedzi, odbiorca sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest warte rozgrzeszenia, jak dalekie są granice miłości, czy poświęceniem można wytłumaczyć wszystko? Kim więc jest Bess? Dziwką? Świętą….?


Kolejnym obrazem, który chciałabym przywołać jest ,,Dogville”, w podobnej formie filmu – paraboli, pod pretekstem prostej i oczywistej historii  porusza wątki, które nie dają odbiorcy spać spokojnie. Znów prowokuje, igra z widzem, skłania do kontrowersyjnych pytań. Nikogo nie pozostawia obojętnym. Ale muszę choć wspomnieć o ,,Tańcząc w ciemnościach” z Bjork w roli głównej. Choć nie rozwinę tutaj tego wątku, również polecam.

Są lata 30-te, Ameryka przeżywa Wielki Kryzys. Dogville to miasteczko położone w Górach Skalistych, takie samo jak setki innych. Z mieszkańcami takimi, jak mieszkańcy wszystkich miasteczek na świecie. Ale to tam pojawia się Grace – jest młoda, piękna. Szuka pomocy i schronienia przed bandytami. Trafia na Toma, samozwańczego przywódcę, dla którego jest idealnym pretekstem do zilustrowania pogadanek o akceptacji, które przeprowadza. Mieszkańcy Dogville okazują się otwarci i dobrzy, jak próbował udowodnić to Tom – przyjmują Grace, ale tylko pod warunkiem, że będzie im służyć pomocą. Okres próbny ma potrwać 2 tygodnie. Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku – pracy nie ma wiele, wszyscy są zadowoleni – i mieszkańcy i Grace. Idylla ta trwa do wywieszenia przez policję pierwszego ogłoszenia dotyczącego zaginionej. Mieszkańcy miasta zaczynają rozumieć, jaką władzę mają nad bezbronną kobietą. Czuje ich poczucie wyższości nad nią. Sytuacja znacznie się pogarsza po wywieszeniu w miasteczku listu gończego za Grace, która miała być zamieszana w serię kradzieży w bankach. Wątpliwości mieszkańców nie zmniejsza fakt, że kradzieży tych dokonano w czasie, gdy Grace już przebywała z nimi. Prace jej zlecane stają się coraz cięższe, zostaje traktowana jak niewolnica. Dochodzi do tak tragicznych dla niej wydarzeń jak gwałt i późniejsze wykorzystywania seksualne przez mężczyzn w miasteczku. Paranoja, wykorzystywanie, w końcu bunt i nieudana próba ucieczki. Sytuacje wydaje się beznadziejna, ale historia kończy się nie tak, jak zakładali stręczyciele. Grace okazuje się córką przywódcy gangsterów, może zostać uwolniona, ma nawet w planie wybaczenie mieszkańcom Dogville. Stwierdza jednak, że nie zasłużyli na to. Wydaje rozkaz spalenia miasteczka i rozstrzelania jego mieszkańców. Toma, głównego powiernika i zdrajcę, zabija osobiście. Pozostawia przy życiu tylko psa, który cudem ocalał z pożaru. Warto zwrócić uwagę na niesamowitą scenografię, odwołania do sceny teatralnej i samych tradycji teatru. Potęguje to wrażenie symboliczności filmu, jasno widoczne są takie wartości jak moralność, hipokryzja, pułapka władzy. Ulotność rzeczy cenionych przez ludzi, na których zbudowany jest ,,American Dream” – który w filmie nie tylko został skrytykowany, ale też wyszydzony – rozpadł się jak domek z kart. Czasami  nie ma miejsca na zadośćuczynienie. Nie ma czasu na wyciągnięcie lekcji z przypowieści. Najlepiej wiedzą o tym spaleni żywcem grzesznicy z Dogville – psiego miasta. Fakt, że taka historia nie została sfilmowana, jak kolejna hollywoodzka superprodukcja to zasługa jedynie inteligencji, wykształcenia i zmysłowi reżysera, który skłania do odkrycia własnych, najmroczniejszych potrzeb – potrzeb posiadania, władzy, kontroli, poniżania. Czy jesteśmy tacy jak oni? Czy moglibyśmy mieszkać w Dogville? Oni byli w końcu przeciętnymi amerykanami. Oni mogliby być nami. Czy jesteśmy nimi?

Pominę ,,Antychrysta”, chyba najbardziej prowokacyjny, tak świetny jak wyśmiewany, z jego filmów. To byłby zbyt oczywisty wybór. Film już żyje własną legendą, więc przytoczę ostatnią pracę, mającą premierę w tym roku.


„Melancholia”. Mam wrażenie, że to praca terapeutyczna dla samego twórcy, nie raz nazywanego nazistą, antysemitą, zboczeńcem, prowokatorem i neurotykiem w jednym. Ale to też artysta – człowiek wrażliwy, kruchy, skłonny do depresji. Jak wielu innych reżyserów czy pisarzy uzewnętrznia siebie: swoje fobie, nadzieje, poglądy. Tym filmem pokazuje, że zmierzył się z depresją – spojrzał jej prosto w oczy i zaakceptował. Nie będę opowiadać, o czym dokładnie jest ten film, tak jak w przypadku dwóch poprzednich. Powiem tylko, że Lars von Trier stawia przed nami pytania, czym jest nasz ból fizyczny, psychiczny, rozterki, pragnienia, przerażenie i lęk w obliczu końca świata. Jakie to ma znaczenie, skoro Ziemia już rozpoczęła swój taniec z piękną Melancholią? Czy rozwiązaniem jest śmierć? Jeśli nie, to co? Oczekiwanie? Czy koniec świata to najlepsze, co może przytrafić się melancholikom? „Perspektywa końca świata przywdziała tutaj dwie różne formy. Pierwsze minuty to koniec prosto z marzeń, z romantycznych wyobrażeń lub prosto ze snu: zastygłe obrazy przerażonych bohaterów uciekających przed apokalipsą, alegoryczne uwięzienie w pędach drzew i taniec dwóch planet: Ziemi i Melancholii, podczas którego następuje przepiękne zderzenie. Uroda tego końca świata jest trochę kiczowata, na pewno poetycka, ale i wzniosła, patetyczna (muzyka Wagnera w tle!). Taki boski, fenomenalny punkt widzenia KOŃCA wszystkiego, który - z kosmicznej perspektywy - jest nieistotny. Coś znika. I już. Nie tyle coś przestaje być istotne, ale więcej: istotne, ważne, znaczące to coś nigdy nie było.”



Jeśli film ma być dla was odskocznią od życia, zatopieniem się w lepszy, kolorowy świat. Jeśli kino to okno na coś piękniejszego i weselszego niż władna rzeczywistość – aby móc przez chwilę nie myśleć, zrelaksować się i potem wrócić głową do własnego życia – zaklinam, nie oglądajcie. Zapomnijcie o tej notatce i Larsie von Trierze.

PS: wczoraj widziałam film "Debiutanci”. Polecam. Polecam na mądry odpoczynek.