poniedziałek, 10 października 2011

Dziadek zaglądał do dusz i umysłów. To chyba rodzinne. Lucian Freud

Wnuczek swojego dziadka, Zygmunta. Malarz. Komentator ludzkiej natury. Przy jego nazwisku zapisany jest rynkowy rekord – najdrożej sprzedanej pracy żyjącego artysty - prawie 34 mln dol. Zmarła w tym roku ikona sztuki współczesnej, która nie zabiegała o taki tytuł, komercyjny sukces, splendor. Mawiał: „unikam zjełczałego gówna zalegającego teksty »Vanity Fair«” i udawało mu się to do samego końca. Pozostawił po sobie płótna dobitnie ukazujące całą prawdę o ludziach. Prawdę czasami naprawdę przygnębiającą i wcale nie estetyczną.


 
Wywodzi się z jednej z najbardziej inteligenckich rodzin XX wieku. Nazwisko Freud zna przecież każdy. Już syn Zygmunta nie poszedł ścieżką wydeptaną przez ojca i został architektem. Wiódł spokojne życie w Berlinie, wraz z rodziną. Drugi z trzech synów, Lucian, od najmłodszych lat daje upust swoim emocjom biorąc do ręki ołówek. Przejawia duży talent i rozwija go pod okiem ojca – sielanka nie trwa jednak długo. W Niemczech coraz dobitniej widać przejawy rozwijającego się nacjonalizmu, mnożą się antysemickie prowokacje. Rodzina austriackich Żydów postanawia wyemigrować do Anglii w 1933 roku. W Londynie tylko na chwilę zdradza sztukę z jazdą konną. Ale to właśnie dzięki jedynej w swoim życiu rzeźbie – trójnogiemu koniowi – zostaje przyjęty do londyńskiej Central School of Arts and Crafts. Przenosi się jednak do East Anglian School of Painting and Drawing prowadzoną przez Cedrica Morrisa i tu ślady jego stylu można odnaleźć w jego pierwszych pracach. Po zakończeniu wojny, w której został wcielony do marynarki i ranny, odbywa serię podróży, w których pogłębia swój warsztat. Odwiedza między innymi Grecję i Paryż, którym jest oczarowany. „Francuzi bardzo poważnie traktują fakt, iż ktoś jest malarzem, akceptują to w sposób naturalny i nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. No i jak, dobrze idzie malarstwo? W Londynie nikt by nie zadał podobnego pytania" – mówi. Chętnie maluje swoją świeżo poślubioną żonę, Kitty. Coraz więcej miejsca w jego twórczości zajmuje więc portret. Podczas wspomnianego pobytu w Paryżu, Kitty Graham rozchorowuje się, leży w łóżku, ma temperaturę, a jej ciałem wstrząsają dreszcze. W pierwszym odruchu Freud biegnie do najbliższego sklepu z przyborami dla plastyków, by kupić płytę graficzną i kwas azotowy. W hotelowym pokoju natychmiast zabiera się za żłobienie wizerunku ukochanej, płytę poddaje trawieniu kwasem w umywalce – artysta nie zna złego czasu na stworzenie dzieła. 




 
Sukcesy przyszły szybko - 1954 r., a więc jako artysta zaledwie 32-letni, reprezentował Wielką Brytanię na prestiżowym Biennale w Wenecji. W całym swoim życiu doczekał się jednak tylko 3 indywidualnych wystaw, wszystkich zresztą w jednej i tej samej londyńskiej galerii Marlborough Fine Art. Jego malarski dorobek jest jednak imponujący i cechuje go konsekwencja w doborze koloru,  tematyki. Jego ocena człowieka jest brutalna i smutna. Jesteśmy rasą bardzo leniwych samotników. Najchętniej śpimy, spędzamy czas w łóżku. Lubimy być nago. Nawet jeśli stoimy, nie wydajemy się chętni do wykonania jakiegokolwiek ruchu.  Pogrążeniu w marazmie, letargu, bez erotyzmu, bez interakcji z innymi. Nie okazujemy uczuć, wydajemy się wszystkim znudzeni,  czekamy na śmierć. 

Malarstwo Freuda napawa niepokojem, budzi strach. Czy właśnie tacy jesteśmy naprawdę? Czy ja jestem bohaterem jego płócien? Czy żyję w takiej pustce, w takim marazmie i nawet tego nie zauważam? Czy ludzie nie mają bogatego wnętrza, nieprzeniknionej duszy, nie jest zmysłowy, emocjonalny, porywczy?  Mam nadzieję, że to nie jedyna prawda o nas. Piotr Sarzyński napisał:” W efekcie obrazy Freuda zawierają w sobie dość zaskakujący paradoks. Z jednej strony rażą skrajnym ubóstwem emocji i treści, przedstawiając człowieka wyjątkowo jednowymiarowo – jako organizm wegetujący i przysypiający w oczekiwaniu śmierci. W tym kontekście liczne opinie krytyków sięgających po zwroty typu: „zwierciadło ludzkiej duszy” czy „prawda o naturze człowieka”, wydają się formułowane mocno na wyrost. Z drugiej jednak strony w drążeniu owego egzystencjalnego wątku osiągnął absolutną biegłość i maksymalną przenikliwość. Więcej chyba powiedzieć się nie da.”

Lucian Freud to komentator ludzkiej natury nie tylko przez poruszające przedstawienia wegetujących ciał. Jest on też świetnym portrecistą. Modeli katuje długim pozowaniem. Zaszczytu bycia poniewieranym podczas długich sesji dostąpili jeszcze niektórzy przyjaciele artyści (Francis Bacon, Frank Auerbach, Leigh Bowery), jego asystent David Davson. Wykonał też duży cykl rysunków i obrazów swej matki pogrążonej w głębokiej depresji po śmierci męża. Godzinami siedziała lub leżała nieruchomo, wpatrując się pusto w przestrzeń, co musiało być dla Freuda okazją nie do przepuszczenia.  Wyśmienicie ukazuje, jak bezradni jesteśmy w obliczu spotykających nas tragedii. Jak bezradny jest człowiek w obliczu czasu i przemijania – nie mamy wpływu na przemijanie. Na fakt, że się starzejemy i na to, że nasza twarz pokazuje to tak dobitnie. Pewien znany krytyk sztuki po czterdziestu dniach spędzonych na pozowaniu Freudowi do portretu wyznał, że gotowy obraz wydobywał wszelkie skrywane jego sekrety, jego brzydotę, starość, defekty ciała. Do tego stopnia, że postanowił ukryć ten obraz przed sobą i przed światem.

Nie sposób nie wspomnieć o pracy, którą wykonał dla Elżbiety II. Kontrowersje i wiele komentarzy w prasie wzbudził owy portret, malowany przez ponad rok, ukończony w 2001 r. (królowa zgodziła się kilkakrotnie pozować w jego pracowni). Twarz królowej na obrazie ma dwoisty charakter - pisano - jest "kobieca z natury i męska z racji sprawowanej władzy". Padały też słowa ,"kpina”, „karykatura”.

Bohaterowie jego portretów są jak uczestnicy ponurego teatru, rozgrywającego się w scenerii pracowni malarza. Rozebrani modele w sensie dosłownym i przenośnym. Obnażeni z ich kostiumu społecznego, ze sztuczności. Może i szokujący. Może brutalny dla ludzi. Może niesprawiedliwy. Z pewnością jednak wyjątkowy, genialny w swym okrucieństwie. Ale jak sam mawiał – „Zadaniem artysty jest wywołanie w istocie ludzkiej niepokoju, a wielkie dzieło przyciąga nas niezależnie od naszej woli, za sprawą chemii, jak psa myśliwskiego, który wietrzy trop - pies nie jest wolny, nie ma innego wyjścia, jak tylko podjąć trop, a instynkt zrobi resztę.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz