wtorek, 20 września 2011

"Niefantastyczne" komiksy - "Kroniki Birmańskie", "Persepolis"...

Nie jestem wielką fanką komiksów. Nigdy nie fascynowali mnie super bohaterowie i  ich nadzwyczajne siły. Na pewno nie wydałabym kroci na fantastykę. Ale jest ten jeden, nadzwyczajny rodzaj komiksu, obok którego nie mogę przejść obojętnie. Wiem, wiem – opiszę tutaj pozycje kultowe, ale nie bez przyczyny stały się one tak ważne dla współczesnej kultury. Dotykają tematów współczesnych, polityczno – społecznych i, co najgorsze, to nie tylko odzwierciedlenie bogatej wyobraźni autora – te historie mogły, a nawet zdarzyły się naprawdę.


 

Guy Delisle – niekwestionowany król.  Urodzony w Kanadzie rysownik i animator, mąż francuskiej lekarki. I pewnie, gdyby nie ona, o jego komiksach nie byłoby mowy. Nie przesadzam! Dzięki pracy w MSF (Lekarze bez Granic) odwiedzają różne zakątki świata, od pewnego momentu towarzyszy im synek.  Ciągle nieobecna żona i rysownik pozostawiony sam sobie w egzotycznym otoczeniu, kompletnie innej kulturze. To musiało dobrze się skończyć.

Guy tworzy więc komiksy dokumentujące odwiedzane miejsca. Niewątpliwym wyróżnikiem jego prac  jest fakt, że kolejne klatki historii powstają na bieżąco, pod wpływem przeżytych przed chwilą wydarzeń, emocji. To bardziej pamiętnik z podróży w formie rysunkowej. Nie można w nich wyróżnić konkretnej fabuły, brak dynamiki, zwrotów akcji. Patrzymy na świat Korei Północnej czy Birmy oczami białego, wyrosłego w zachodniej kulturze człowieka. Przez spostrzeżenia życia codziennego widzimy absurdy tamtego świata. Poznajmy prawa, porządki, zachowania niedostrzegalne dla turysty. Aby zobaczyć to, co daje nam Delisle trzeba tam mieszkać. Trzeba samemu to przeżyć. Z rozbrajającym urokiem świeżo upieczonego taty, który pokonuje ulice miasta, w którym mieszka, pchając przed sobą wózek, zabiera nas w miejsca, które najlepiej mówią o absurdzie tamtych ustrojów. Razem z autorem dziwimy się wielkim domom białych dyplomatów, oplecionym zewsząd drutem kolczastym, próbujemy dostać się do domu-więzienia laureatki Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi. Oszczędny w formie, ale niezwykle barwny i bogaty w treści rysunek Guya, czarno – białe, proste klatki potęgują wrażenie tworzonego na bieżąco, pod wpływem emocji reportażu podróżnika. Dzięki pogodzie ducha autora lektura nie wywołuje uczucia przygnębienia. Nie jest to, oczywiście, cała prawda o reżimie, ale myślę, że to i tak dużo więcej, niż przeciętny ,,białas” jest świadomy. Zachęcam więc do sięgnięcia po „Kroniki Birmańskie”, „Phenian” i „Shenzen" (nieprzetłumaczony jeszcze na język polski).



A teraz przytoczę absolutną klasykę, lekturę obowiązkową, z którą na pewno większość z nas miała do czynienia. Persepolis.  To 4-tomowy, autobiograficzny komiks Marjane Satrapi. To Francuzka irańskiego pochodzenia, wychowana w Teheranie, w postępowej rodzinie. Autorka dorastała w realiach konfliktów targających Iran. W wieku 14 lat została wysłana do Austrii, w której kontynuowała naukę w szkole średniej. Na studia wróciła do Iranu, gdzie wyszła za mąż. Po rozwodzie wyemigrowała do Paryża, w którym mieszka do dziś. Satrapi pokazuje swój kraj, rodzinę, ludzi i obyczaje w barwny i sugestywny sposób. Śledzimy dorastanie sześcioletniej dziewczynki, która zmienia się w zbuntowaną nastolatkę, a w końcu dojrzałą kobietę. Przeżywa fascynację muzyką zachodnią, nosi chustę na głowie i adidasy jednocześnie. Zderza się z brutalnym światkiem austriackich licealistów, nie omijają jej zawody miłosne, rozwód, śmierć bliskich. Nic wyjątkowego? Wszystko zmienia fakt, że mówimy o osobie z niezwykle kreatywnej osobie wychowanej w wojnie. Poznajemy, jak kształtuje się stosunek bohaterki do konieczności podporządkowywania się młodych dziewcząt ograniczeniom i nakazom wynikającym z ich płci. Marjane jest przewodnikiem po tak dla nas odległym świecie, jego społeczności, zwyczajach i burzliwym okresie w dziejach — od obalenia Szacha po wojnę z Irakiem. Pokazuje ludzkie oblicze wojny, kraju, który kojarzymy z fanatyzmem.  Dzięki niezwykłemu poczuciu humoru autorki, jej wrażliwości – czytelnik śmieje się przez łzy. Klatki gładko przechodzą od śmierci wuja w więzieniu politycznym po kupowanie płyt Iron Maiden na czarnym rynku. Niestety, niesłusznie, często porównuje się to dzieło do Maus Arta Spiegelmana. Choć oba poruszają problemy społeczno – polityczne, nie można ich utożsamiać. 






niedziela, 11 września 2011

Mucca Design - wzornictwo po nowojorsku

''Mucca Design is an award-winning branding firm that transforms businesses through smart, strategic thinking and uncommon creative solutions''

Tak mówią sami o sobie. Mało kto, poza małym zawodowym światkiem, zna z nazwy biura projektowe, nie mówiąc już o wymienieniu pracujących w nim artystów. Ale wystarczy spojrzeć na ich realizacje i już wiadomo – mamy do czynienia z prawdziwymi wirtuozami wzornictwa. Choć dziś opowiem tylko o jednym z nich, zaznaczam, że im podobnych odnaleźć można na całym świecie. Wzornictwo rośnie w potęgę i zuchwale pokazuje, że dzieła sztuki kryją się nawet na sklepowych półkach.

Założyciel Mucca Design, bo o tym nowojorskim biurze projektowym mowa, ma jasne podejście do kwestii logotypów. Według jego filozofii to coś kompletnie bez znaczenia, dopóki nie zostanie umieszczone w odpowiednim miejscu, ubrane w kontekst. Samo nie nadaje znaczenia innym elementom – wyjaśnia swoje zdanie na przykładzie firmy Apple i jego słynnego nadgryzionego jabłka. Typografia, logotyp, fotografia – wszystkie są oddzielnymi galaktykami dopóki nie połączy ich filozofia firmy, tworząc wspólny kosmos wizerunku produktu. Matteo Bologna zdobył moje serce nie tylko projektami jego biura, ale także stwierdzeniem, że identyfikacja firmy nie powiedzie się tylko, jeśli właściciel jest idiotą, a decyzje dotyczące projektów podejmuje za dużo osób naraz. Każdy projektant przyzna mu rację – czasami w rozmowie z klientem ma się wrażenie, że w sprawie korekt brane jest pod uwagę zdanie dwudziestu pracowników z rodzinami (przy czym każdy ma inne zdanie).

Poza pięknymi projektami, niewątpliwą zaletą Mucca jest fakt, że nie tylko projektują okładki, identyfikacje czy logotypy, ale także mogą pochwalić się własnymi czcionkami. Przywiązują do nich bardzo dużą wagę, ale jak żartobliwie twierdzą - ,,logo Coca-Coli to jeden z przykładów, że dobra jakość czcionki nie jest niezbędna”. Do ich klientów należą między innymi restauracja Balthasar (mówi wam to coś, fanki Sexu w wielkim mieście?) czy wydawnictwo Random House. Ale nie ma co przedłużać – niech ich prace (ba! dzieła sztuki!) same udowodnią wielką klasę i profesjonalizm Mucca Design. Zainteresowanych ich innymi realizacjami odsyłam na www.muca.com

A tym, którzy lubują się w tego typu projektach graficznych, polecam książkę MASTERS OD DESIGN LOGOS AND IDENTITY – kompendium wiedzy o biurach projektowych z całego świata. Cieszę się, że są na rynku pozycje (choć niestety, nie tak dostępne jak empikowa literatura), które pochylają się nad pracą tych bezimiennych, nigdzie nie wspominanych artystów.






wtorek, 6 września 2011

Poeta spod znaku "Dymu, Psa, Zwisu, Znaku, Lajkonika i spleenu" - Marcin Świetlicki. Krytyka Młodożeńca.

Widziano na mieście kobietę ciężarną. Dziecko przewraca się w wyrku.
Dzień dzisiaj jest kreatywny bardzo. Słoń zrobił kupę w cyrku.
Widziano na mieście kobietę ciężarną. Dziecko przewraca się w wyrku.
Wszystkiemu winna jest SOLIDARNOŚĆ. Słoń zrobił kupę w cyrku.





Cały Świetlicki – dla jednych zbyt kontrowersyjny, dla innych typowy krakus, złośliwy, szyderca. Są też tacy, którzy pokusili się o określenie ostatni romantyk, sentymentalista. Nikt jednak nie zaprzeczy, że pod powłoką pogardy dla polityki, obrazoburczych sformułowań i epatowania buntem, kryje się autor szalenie inteligentny, z subtelnym poczuciem humoru. Trafny komentator , towarzysz w codzienności – nikt, tak jak on, nie potrafi zawrzeć życiowych prawd ukrytych gdzieś między kolejnym papierosem, przystankiem czy kieliszkiem wódki.

Urodził się w 1961 w Lublinie. Od 24 lat nieprzerwanie mieszka w Krakowie, gdzie usiłował skończyć polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zapytany przez dziennikarza Newsweeka, jak interpretować jego poezję, odpowiedział: ,,Zapytaj mnie pan jak skończę filologię polską, może się dowiem” – ot, spadkobierca Szymborskiej. Jest człowiekiem wielu talentów, nie przesiaduje w Ambasadzie Śledzia, odcinając kupony od napisanej już poezji. Ma dorobek literacki, muzyczny, radiowy, filmowy i telewizyjny a także dziennikarski - przeprowadził kilkadziesiąt wywiadów dla „Wysokich Obcasów”, jest jednym z założycieli Stowarzyszenia Miłośników Kryminału i Powieści Sensacyjnej „Trup w szafie”, jurorem Nagrody Wielkiego Kalibru, laureatem Nagrody Trakla i Nagrody Kościelskich. Podobno bardzo żałuje odmowy przyjęcia Paszportu  „Polityki”.

Dla tych, którzy z poezją Świetlickiego są dobrze obeznani, dla słuchaczy Świetlików, wydane w tym roku Wiersze są tytułem obowiązkowym. Tom zawiera 535 utworów poetyckich, niektóre z nich nigdy wcześniej nie były publikowane. Umieścił on chyba jedyny klucz do interpretacji swoich wierszy we wstępie, mówiąc: ,,Poezję robi się przeciw. Przeciw instytucji, jakkolwiek by się nazywała. Przeciw każdej władzy. Przeciw niesprawiedliwości. Przeciw głupocie. Przeciw złym ludziom. Poezja jest ryzykiem. Poezja jest odwagą. Poezja jest niebezpieczna. Wszystko inne to łatwe przetłumaczalne na wiele języków świata bajdurzenie”. A jako autorka prozy nie mogę mu przytaknąć.

Słyszałam dużo entuzjastycznych okrzyków przy okazji premiery Wierszy ( skądinąd prezent na pięćdziesiąte urodziny – przedni). Głośno było na portalach, na językach, czuło się coś w atmosferze, między fanami poety. Ja również cieszyłam się na wieść o tym szczególnym zbiorze. I rozczarowana jestem tylko dwoma rzeczami – a może aż dwoma. Nie, nie! Absolutnie nie poezją przecież! Po pierwsze – dzięki roku Miłosza, to publikacje na jego temat dostały wszystkie możliwe dofinansowania (nie twierdzę przecież, że niesprawiedliwie). Co to ma do Świetlickiego? A to, że za jego Wiersze zapłacić trzeba ok 80zł, za Miłosza 50. Nieznaczna różnica? Każdy student przyzna mi chyba rację, ale winić nie można przecież samych autorów, a narzekań na politykę państwa nie znajdzie się tutaj więcej miejsca.

Także przyczepię się bardziej do drugiej rzeczy. I tu może zaskoczenie – do okładki. Czy mi się podoba, czy mi się nie podoba, nie o to się rozchodzi. Jak wiadomo, jej autorem jest Piotr Młodożeniec, syn swojego ojca. Grafik z grafika, rysownik z rysownika, ilustrator z ilustratora. Prywatnie uważam, że aż nadto czerpie ze spadku swojego ojca, że nie poszukuje, nie kreuje a jedynie kontynuuje. Nawet nie mogę powiedzieć, że jest wierny stylowi ojca, on go po prostu naśladuje, wiernie odtwarza. Kolory, zamiłowanie do grubej kreski, proste kompozycje, umyślna niestaranność. Ale to, a propos okładki Świetlickiego, mogłabym przemilczeć. Nie da się jednak nie zauważyć lenistwa Pana Piotra. Ten, kto widział plakat wystawy prac Jana Młodożeńca w 2011 roku, stworzony przez jego syna bez wysiłku zauważy, że do złudzenia przypomina okładkową grafikę. Jakby tego było mało – spójrzcie też na plakat festiwalu literackiego z 2008 roku. Braku inwencji i długotrwałemu lenistwu, szczególnie w sztuce, mówię stanowcze NIE.











Ale żeby koniec nie był gorzki, brutalny wiersz o życiu. O egzystencjalnych problemach między zmysłowym światem gotowania.

Woda. Zawrze. Wrzuć. Posól.
Dwadzieścia minut. Pociąć.
Zalać jogurtem. Cukier.
Kilkanaście kryształków. Ćwierć łyżeczki soli.
Do lodówki. Tymczasem. Rzucić szpinak.Spojrzeć
na ryż. Trzy ząbki
czosnku zgnieść. Sól. Pieprz. Tyle wszędzie soli.
Tyle wszędzie. Pomodlić
się, by jej nie było za wiele. Ale bez niej też źle.
I gdybym umiał, gdybym umiał płakać!
I wykonuję setkę obraźliwych gestów.
W stronę. I robię obiad i go jeść nie będę.
Robię, bo trzeba robić.