niedziela, 2 października 2011

Lars von Trier. Nazista, antysemita, zboczeniec, prowokator i neurotyk w jednym.

Czas na postać ze świata filmu – symbiozy obrazu, dźwięku i myśli. Będzie zatem kilka słów o reżyserze wielkim, utalentowanym, docenianym na całym świecie, o reżyserze tworzącym swój własny, niepowtarzalny świat, z którego emanuje przede wszystkim inteligencja autora. Nie, nie napiszę o Woodym Allenie ani Pedro Almodowarze lecz o królu filmu skandynawskiego. Nie, nie o Ingmara Bergmana  mi chodzi. Dziś czas zagłębić się w twórczość Larsa von Triera.



Jego filmy zmieniały rzeczywistość, kolejne premiery były szeroko omawiane, wywoływały dyskusje i spory. Kontrowersyjne i zachwycające zarazem.  Nic więc dziwnego, że reżyser ma na koncie wiele nagród, między innymi z Cannes, Mannheim, Chicago czy Berlina. Wystarczył debiut filmem "Element zbrodni", aby nazwano go uzdrowicielem kina, nowatorem, geniuszem. Zaczynał jednak amatorskimi filmami i reklamówkami podczas studiów w Duńskiej Szkole Filmowej. Jego nazwisko jest też związane z najdonioślejszym aktem przemiany sztuki filmowej ostatnich dekad. Manifest Grupy Filmowej "Dogma" z 1995 zakładał filmowanie od ręki, brak filtrów i optycznych efektów, naturalność plenerów, dźwięku, oświetlenia. Zakazane też było przedstawianie morderstw, użycia broni czy retrospekcji. Przede wszystkim reżyser miał być artystą. Wyzbywszy się swojego smaku nie próbować stworzyć dzieła tylko skupić się na obecnej chwili a nie całości. Liczy się przede wszystkim prawda – o bohaterach, o ich życiu i rzeczywistości. Zgodnie z tymi zasadami powstał między innymi film 

„Przełamując fale”
Po raz pierwszy obejrzałam ten film  w chyba trochę za młodym wieku. Ale za drugim razem mogłam już stwierdzić – to jeden z najlepszych filmów, jaki widziałam. Opowieść o dobrej i prostolinijnej Bess, która myśli, że spokojnie spędzi życie u boku męża Jana – sporo starszego, przy którym zdobywa pierwsze doświadczenia. Zmysłowa, pełna cielesności bajka kończy się, gdy zostaje on sparaliżowany  a Bess, prostolinijna i dobra, wpada w zaklęte koło spełniania wszystkich próśb męża, którego kocha bardziej niż siebie, ale i tak znajduje w tej sytuacji szczęście bycia razem. Jan postanawia jednak popełnić samobójstwo, a po nieudanej próbie składa żonie najbardziej niecodzienną z próśb. Ma ona opowiadać mężowi o swoich przygodach miłosnych z innymi mężczyznami. Zaczyna się perwersyjna gra. Bess składa siebie na ołtarzu miłości – zostaje wykluczona z religijnej i konserwatywnej społeczności, odwracają się od niej członkowie rodziny. Nic jednak nie jest tak ważne jak zdrowie Jana…Warto zwrócić też uwagę na klimat, w którym dzieje się akcja – skandynawskie scenerie, chłód, wiatr, powściągliwość ludzi, opanowanie, brak uśmiechu, brak namiętności. Protestanci celebrujący religię, tradycję, kulturę, szczelnie odgrodzeni od zepsutego, zachodniego świata. Zważając na dużą rolę religii, w historii prostej kobiety doszukać się można analogii do samego Chrystusa. Rafał Oświeciński w swojej recenzji mówi : „Koroną cierniową Bess jest maska dziwki, którą musi nałożyć na twarz, żeby zbawić Jana; biczowaniem - okrucieństwa, których dopuszczają się brudni marynarze na statku. Kamienie rzucane przez niedawnych przyjaciół mają być karą za grzech, którym jest Dobro. Krzyżem Bess jest to poświęcenie, na którym w końcu ginie za kogoś, jak Chrystus. Na tej górze, Golgocie, tuż pod krzyżem stoi jej matka.” Myślę, że von Trier nie daje prostej odpowiedzi, odbiorca sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest warte rozgrzeszenia, jak dalekie są granice miłości, czy poświęceniem można wytłumaczyć wszystko? Kim więc jest Bess? Dziwką? Świętą….?


Kolejnym obrazem, który chciałabym przywołać jest ,,Dogville”, w podobnej formie filmu – paraboli, pod pretekstem prostej i oczywistej historii  porusza wątki, które nie dają odbiorcy spać spokojnie. Znów prowokuje, igra z widzem, skłania do kontrowersyjnych pytań. Nikogo nie pozostawia obojętnym. Ale muszę choć wspomnieć o ,,Tańcząc w ciemnościach” z Bjork w roli głównej. Choć nie rozwinę tutaj tego wątku, również polecam.

Są lata 30-te, Ameryka przeżywa Wielki Kryzys. Dogville to miasteczko położone w Górach Skalistych, takie samo jak setki innych. Z mieszkańcami takimi, jak mieszkańcy wszystkich miasteczek na świecie. Ale to tam pojawia się Grace – jest młoda, piękna. Szuka pomocy i schronienia przed bandytami. Trafia na Toma, samozwańczego przywódcę, dla którego jest idealnym pretekstem do zilustrowania pogadanek o akceptacji, które przeprowadza. Mieszkańcy Dogville okazują się otwarci i dobrzy, jak próbował udowodnić to Tom – przyjmują Grace, ale tylko pod warunkiem, że będzie im służyć pomocą. Okres próbny ma potrwać 2 tygodnie. Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku – pracy nie ma wiele, wszyscy są zadowoleni – i mieszkańcy i Grace. Idylla ta trwa do wywieszenia przez policję pierwszego ogłoszenia dotyczącego zaginionej. Mieszkańcy miasta zaczynają rozumieć, jaką władzę mają nad bezbronną kobietą. Czuje ich poczucie wyższości nad nią. Sytuacja znacznie się pogarsza po wywieszeniu w miasteczku listu gończego za Grace, która miała być zamieszana w serię kradzieży w bankach. Wątpliwości mieszkańców nie zmniejsza fakt, że kradzieży tych dokonano w czasie, gdy Grace już przebywała z nimi. Prace jej zlecane stają się coraz cięższe, zostaje traktowana jak niewolnica. Dochodzi do tak tragicznych dla niej wydarzeń jak gwałt i późniejsze wykorzystywania seksualne przez mężczyzn w miasteczku. Paranoja, wykorzystywanie, w końcu bunt i nieudana próba ucieczki. Sytuacje wydaje się beznadziejna, ale historia kończy się nie tak, jak zakładali stręczyciele. Grace okazuje się córką przywódcy gangsterów, może zostać uwolniona, ma nawet w planie wybaczenie mieszkańcom Dogville. Stwierdza jednak, że nie zasłużyli na to. Wydaje rozkaz spalenia miasteczka i rozstrzelania jego mieszkańców. Toma, głównego powiernika i zdrajcę, zabija osobiście. Pozostawia przy życiu tylko psa, który cudem ocalał z pożaru. Warto zwrócić uwagę na niesamowitą scenografię, odwołania do sceny teatralnej i samych tradycji teatru. Potęguje to wrażenie symboliczności filmu, jasno widoczne są takie wartości jak moralność, hipokryzja, pułapka władzy. Ulotność rzeczy cenionych przez ludzi, na których zbudowany jest ,,American Dream” – który w filmie nie tylko został skrytykowany, ale też wyszydzony – rozpadł się jak domek z kart. Czasami  nie ma miejsca na zadośćuczynienie. Nie ma czasu na wyciągnięcie lekcji z przypowieści. Najlepiej wiedzą o tym spaleni żywcem grzesznicy z Dogville – psiego miasta. Fakt, że taka historia nie została sfilmowana, jak kolejna hollywoodzka superprodukcja to zasługa jedynie inteligencji, wykształcenia i zmysłowi reżysera, który skłania do odkrycia własnych, najmroczniejszych potrzeb – potrzeb posiadania, władzy, kontroli, poniżania. Czy jesteśmy tacy jak oni? Czy moglibyśmy mieszkać w Dogville? Oni byli w końcu przeciętnymi amerykanami. Oni mogliby być nami. Czy jesteśmy nimi?

Pominę ,,Antychrysta”, chyba najbardziej prowokacyjny, tak świetny jak wyśmiewany, z jego filmów. To byłby zbyt oczywisty wybór. Film już żyje własną legendą, więc przytoczę ostatnią pracę, mającą premierę w tym roku.


„Melancholia”. Mam wrażenie, że to praca terapeutyczna dla samego twórcy, nie raz nazywanego nazistą, antysemitą, zboczeńcem, prowokatorem i neurotykiem w jednym. Ale to też artysta – człowiek wrażliwy, kruchy, skłonny do depresji. Jak wielu innych reżyserów czy pisarzy uzewnętrznia siebie: swoje fobie, nadzieje, poglądy. Tym filmem pokazuje, że zmierzył się z depresją – spojrzał jej prosto w oczy i zaakceptował. Nie będę opowiadać, o czym dokładnie jest ten film, tak jak w przypadku dwóch poprzednich. Powiem tylko, że Lars von Trier stawia przed nami pytania, czym jest nasz ból fizyczny, psychiczny, rozterki, pragnienia, przerażenie i lęk w obliczu końca świata. Jakie to ma znaczenie, skoro Ziemia już rozpoczęła swój taniec z piękną Melancholią? Czy rozwiązaniem jest śmierć? Jeśli nie, to co? Oczekiwanie? Czy koniec świata to najlepsze, co może przytrafić się melancholikom? „Perspektywa końca świata przywdziała tutaj dwie różne formy. Pierwsze minuty to koniec prosto z marzeń, z romantycznych wyobrażeń lub prosto ze snu: zastygłe obrazy przerażonych bohaterów uciekających przed apokalipsą, alegoryczne uwięzienie w pędach drzew i taniec dwóch planet: Ziemi i Melancholii, podczas którego następuje przepiękne zderzenie. Uroda tego końca świata jest trochę kiczowata, na pewno poetycka, ale i wzniosła, patetyczna (muzyka Wagnera w tle!). Taki boski, fenomenalny punkt widzenia KOŃCA wszystkiego, który - z kosmicznej perspektywy - jest nieistotny. Coś znika. I już. Nie tyle coś przestaje być istotne, ale więcej: istotne, ważne, znaczące to coś nigdy nie było.”



Jeśli film ma być dla was odskocznią od życia, zatopieniem się w lepszy, kolorowy świat. Jeśli kino to okno na coś piękniejszego i weselszego niż władna rzeczywistość – aby móc przez chwilę nie myśleć, zrelaksować się i potem wrócić głową do własnego życia – zaklinam, nie oglądajcie. Zapomnijcie o tej notatce i Larsie von Trierze.

PS: wczoraj widziałam film "Debiutanci”. Polecam. Polecam na mądry odpoczynek.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz