niedziela, 28 sierpnia 2011

Life Through A Lens. Annie Leibovitz



Członkowie zespołu nie pamiętają wielu z sfotografowanych scen
Nie trzeba interesować się fotografią, aby doskonale znać to nazwisko. Widocznie końcówka nazwiska "ovitz" ma w tej branży swoją magię. Ale o Horowitzu może innym razem. Annie Leibovitz to niekwestionowana królowa aparatu. Sama wspomina, że całe dzieciństwo podróżowała z rodziną samochodem oglądając świat przez ramę okna, jakby kadrowała go i widziała w formie zdjęć. Jej prac nie da się pomylić z nikim innym. Choć styl artystki zmieniał się z latami i pracodawcami, wszystkie zdjęcia łączy pomysł i niebywałe oko. Szczerze przyznaję, że preferuję wcześniejszą działalność Leibovitz, tę związaną z Rolling Stone - od dokumentacji trasy Stones'ów po najbardziej znaną okładkę świata - wykonaną w dniu śmierci Lennona, oplatającego swoim nagim ciałem ubraną Yoko. Bazowała wtedy na prostych pomysłach, kontrastach i pierwszych skojarzeniach sfotografowanych tak, że nigdy nie były banalne. Woopie w mleku dobitnie pokazująca problem rasizmu (wspomina, że jeszcze przez tydzień chodziły za nią koty) czy Blues Brothers z niebieskimi twarzami to zdjęcia, które pamięta niemal każdy. Czasami pozwalała chwili i nastrojowi zrobić swoje, ona ustawiał się tylko w odpowiednim miejscu i robiła swoje. A może widziała świat inaczej niż reszta. Potrafiła oddać ruch, emocje, aż czuje się co wisiało w fotografowanym powietrzu. Tak było w przypadku nie tylko Lennona, ale przede wszystkim the Rolling Stones, z którymi pojechała w trasę i jak łatwo się domyślić, niedługo potem musiała udać się także do kliniki odwykowej. Warte to było chyba swej ceny, bo Stonesi nie mieli lepszych ujęć i mieć już nie będą, zważywszy na ich wiek. Choć zachwycają brawurą i ujęciem ruchu fotografie z koncertów, to dokumentacja tego, co działo się między nimi jest prawdziwym skarbem dla fanów.

 Po 10 latach w Rolling Stone i odwyku zmieniła miejsce pracy na Vanity Fair, gdzie ugruntowała swoją pozycję niekwestionowanej nadwornej fotografki gwiazd i królowej portretu. Każda,choćby najbardziej oporna gwiazda zgadza się na sesję, gdy słyszy jej nazwisko. Nie jestem fanką jej zdjęć grupowych (tych na potrzeby reklamy filmu czy artykułów), bo wydają mi się zbyt bajkowo - cukierkowe, zawsze w podobnej stylistyce i oświetleniu (weźmy na przykład sesje Clooney-Roberts czy tę do Marii Antoniny). Może sekret ich powodzenia tkwi w tym, że tylko ona sprawia, że każdy pozujący jest zadowolony z siebie na zdjęciu, co jest chyba najtrudniejsze do uzyskania na zbiorowym portrecie. Pochwalić za to muszę jej portrety. Co to są za portrety! Sama twierdzi, że na zdjęciu nie można wydobyć prawdziwych cech człowieka, ale nawet jeśli to po prostu dobrze zrobiona fotografia - chciałabym jej pozować. Mam wrażenie, że patrzy na każdego swoimi oczami, przetwarza i interpretuje przy użyciu aparatu. Ona tworzy, nie odzwierciedla. Jestem fanką oscarowych sesji, np. zdjęcia Allena i Cruz (lepsze niż cały film) czy tej The White Stripes z 2003 roku.

Na koniec, fanom twórczości, polecam album Women, wydany wraz z jej życiową partnerką, Susan Sontag (pisarką) - do kupienia w Bookoff, oraz przezabawny dokument przeplatany całą masą jej zdjęć, które ciężko zobaczyć po jednej wizycie w Internecie czy księgarni. Powtarzany ostatnio w kinie Luna, In the Lens z 2006 roku.

Jak dowiedziałam się z tego dokumentu właśnie, Leibovitz zaczęła zajmować się fotografią, gdy odwiedzała wraz z rodziną ojca w jego jednostce i bardzo się nudziła a jedynym zajęciem było przebywanie w wojskowej ciemni. Jak widać, czasami to sztuka wybiera sobie twórcę. Może i dobrze. Zdajmy się na jej wybory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz